sobota, 22 stycznia 2011

Krzywe nutki.

Nowy program X Factor, który TVN zdecydowało się produkować zakończył pre castingi. Odbyły się one we Wrocławiu, Zabrzu, Warszawie i Gdańsku. Program znany jest na całym świecie, a jego autor Simon Cowell jest najbardziej znanym producentem płyt w Kosmosie. Program ten zdążył już wyprodukować wiele gwiazd w UK i USA.
Jak będzie w Polsce?
Biorąc pod uwagę moje doświadczenia z programem "Mam talent" w Polsce będzie bez sensu i głupio.
Bo oto już sam skład jury tego programu wyklucza jego wysoki poziom.
Jury programu, które pewnie zaakceptował bóg i władca programu Marek Iwański to, Kuba Wojewódzki, a więc mały zakompleksiony narcyz, który dzięki wielkim znajomościom w TVN swoje kompleksy leczy za pomocą występowania w telewizji.
Kolejnym "fachowcem" jest Maja Sablewska...była managerka Dody. Obecenie managerka Edyty Górniak. Osobniczka, która nie ma zielonego pojęcia o niczym, a tym bardziej i wokalistyce. Umie jedynie chachmęcić i robić kasę. No i doskonale wie jak manipulować ludźmi, jak się sprzedawać aby móc pływać z rekinami.
No i ostatni juror, Czesław Mozil, nazywany dumnie "wokalistą" przez producentów i PR-owców TVN. W rzeczywistości ten facet ma tyle wspólnego z wokalistyką co mój pies z graniem na flecie i przypuszczam, że Mozil sam nie przeszedł by pre castingu nie tylko do "X Factor", ale nawet odpadłby w castingu na ulicznego śpiewaka dla orkiestry podwórkowej.
Zgrozą więc wieje kiedy się czyta o tym jaki to ma być program. Simon Cowell, który jest pomysłodawcą programu nie powinien wydać pozwolenia na produkowanie X Factor w Polsce. Iwański nadaje się może do reżyserowania reklam majtek i skarpetek, ale nie do robienia programów, które mają potencjał stania się odskocznią dla wielu talentów.
Rodzi się także pytanie; gdzie by byli dzisiaj Susan Boyle i Paul Potts gdyby urodzili się w Polsce, a o ich przyszłości na pre castingach decydować miał pan Marek Iwański oraz trzej, wyżej wymienieni jurorzy?.

czwartek, 20 stycznia 2011

Trochę smutno.

Stuknęło 59 i za 10 miesięcy będę miał 60 lat... Wiem na ile mnie stać. Wiem co potrafię i wiem, że jestem jednym z najlepszych w branży, ale...nic z tego.
Nie pasuję tym, którzy decydują komu otworzyć drzwi.
Smutno mi z tego powodu, chociaż nie tracę nadziei.

środa, 12 stycznia 2011

MAK

Raport MAK jest połowiczny, ale nie jest nieprawdziwy.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Komu sensowniej, a komu powinno być głupio?

Jeśli sensem życia ludzi wierzących jest ich nadzieja, że po śmierci będą dalej żyć, to ich pojebało.
Sensem życia każdego człowieka na Ziemi czy ateisty czy nie jest ŻYĆ JAK NAJLEPIEJ DLA SIEBIE. Gdyby prawdą było, że chrześcijanie czy muzułmanie lub żydzi, żyją po to aby dostąpić życia wiecznego, to nie robiliby bezeceństw w imię bogów w których wierzą.

Ateista żyje i wie, że żyje TU I TERAZ. Sensem jego życia jest dążenie do spełnienia jego zamierzeń, wychowania dzieci, dorobienia się czegoś materialnego, dążenie do wygodnego życia, spokoju i stabilizacji.

Czy jakiś katolik lub żyd albo muzułmanin ma inne cele w swoim życiu?
Odpowiem za Ciebie.
NIE!
Ma dokładnie takie same cele w życiu i sensem życia jest dla tych ludzi to samo co dla ateistów.

Konkluzja?
Na chuj nam jakiś bóg skoro na Ziemi go nie ma? Żyjemy i mamy to na co zasługujemy albo to co źli ludzie pozwolili nam mieć, bo resztę zatrzymują dla siebie. I w większości tacy ludzie nie są ateistami...

niedziela, 26 grudnia 2010

Apokalipsa 2012.?....

Dyskutowałem dzisiaj z kolegą, który stwierdził, że Apokalipsa roku 2012 objawi się gigantycznym kryzysem finansowym i ogromnym wzrostem cen ropy naftowej, które dosłownie uziemią globalną społeczność przykuwając ją do ich siedlisk. Wówczas pojawi się całkowita kontrola władzy nad obywatelami i pozostaną jedynie podsłuchiwane telefony i podsłuchiwany Internet.

Rzeczywiście wizja bardzo depresyjna. Nie zgadzam się z nią i przyszłość widzę inaczej.
Wiadomo mnie i wielu innym, że kryzysy finansowe wywołuje się sztucznie w celu nabicia kiesy bankierom i wielkim korporacjom. Na wielkim kryzysie traci middle class i biedota, a akcjonariusze banków i wielkich korporacji bogacą się niepomiernie.

Ropą będzie się spekulować z krajów arabskich w porozumieniu z USA i robić sztuczne kryzysy paliwowe aby zarobić na tym ile się da.

Zawiodłem się na Obamie bowiem, głosując na niego, miałem nadzieję, że nie będzie on typowym "oreo". Niestety okazał się dobrze pasującą częścią do machiny białego waszyngtońskiego establishmentu.
W sumie powinienem się tego spodziewać, bo przecież neokonserwatyści, od co najmniej 10 lat, opanowali Waszyngton i to oni dyktowali i nadal dyktują kurs polityki USA. Stąd przedłużająca się wojna w Iraku, której USA celowo nie chce zbyt szybko wygrać.
Mimo to przypuszczam, że najbliższym czasie w USA nie nastąpi nic szczególnego. Nie będzie gorzej niż zaraz po 9/11 kiedy to wszelkie gwarancje konstytucyjne praw obywatelskich zostały właściwie zawieszone. Zwykły obywatel, taki jak ja i inni, nie odczuliśmy tego specjalnie. Życie toczyło się normalnie.

Jedynie poza oczami obywateli USA Bush i Cheney kradli ropę w Iraku i wywozili całe miliardy baryłek przy pomocy tzw. private contractors.
Ale dostawy ropy do USA nigdy nie zostaną przerwane, a decydenci nie pozwolą ropie zdrożeć tak aby przeciętny obywatel USA nie był w stanie napełnić baku swojego samochodu by mógł jechać na wakacje czy do pracy albo kupić bilet na samolot by polecieć z LA do NYC.

Dzisiaj wstrząsy nie są dobre dla administracji w Waszyngtonie, a tym bardziej dla US Congress.
Jeśli coś w rodzaju wizji mojego kolegi, roku 2012 dotknie kogokolwiek to Europę, która jest dużo bardziej sztywna i zbiurokratyzowana.
Amerykanie nie pozwolą sobie na to.
Dowodów na to jest wiele, a i trzeba znać Amerykanów tzw. everage Joe aby wiedzieć, że są pewne granice, których żaden rząd USA nie może przekroczyć. Amerykanie są uczuleni na ograniczanie im praw obywatelskich bez wyraźnego powodu.
Przekonał się o tym prezydent Johnson i prezydent Nixon.

Z drugiej strony nie można zapomnieć o roli Chin na rynkach finansowych i ich zależność od USA bez względu na to, że to Chińczycy posiadają największe rezerwy dolara na świecie poza USA.
Paradoksalnie, nie są w stanie z nimi nic zrobić, bo USA są im potrzebne jak woda rybie.

Wracając do praw obywatelskich. Oczywiście, że każdy rząd zawsze chce je ograniczyć aby mieć najlepszą kontrolę nad tym co się w państwie dzieje, ale znowu...w USA to ot tak sobie nie przejdzie, ale pewnie przejdzie w Europie.
Ograniczenie praw obywatelskich w USA może być jedynie możliwe wtedy kiedy zaistnieje tzw. "clear and present danger." Cos na kształt DEFCON 1, który może być oczywiście sprokurowany od wewnątrz. Coś na kształt tego z "Wag the dog." Ale to także może być trudniejsze do wykonania niż się wydaje. Po kompormitacji irackiej w ONZ i ujawnieniu kłamstw administracji Busha opinia publiczna jest wyczulona na wszelkiego rodzaju "oczywistości" Waszyngtonu.

Mimo to wszystko jest możliwe w świecie globalizacji, który paradoksalnie staje się bardziej podzielony niż był przed jej ogłoszeniem. Jednak wojna z obywatelami nie wydaje się być najlepszym wyjściem dla klasy rządzącej. Osłabienie klasy średniej która jest kręgosłupem sukcesu USA byłoby dla Waszyngtonu i banków samobójstwem.

piątek, 24 grudnia 2010

Nawet...

Nawet jeśli nie chcę, to i tak święta atakują mnie ze wszystkich stron. A właściwie atmosfera świąt (celowo z małej litery), której wcale nie chcę. Już wystarczy tego wszystkiego. Pewnie, to zostaje w człowieku, bo przecież wlewano ją we mnie od pierwszych dni mego życia, a urodziłem się miesiąc przez świętami.

Wczoraj był u mnie Łukasz. Chciał koniecznie porozmawiać. Znam go osobiście od roku. Ten 21 letni, bardzo wrażliwy chłopak, ma czasami tak smutne oczy, że płakać się chce.
Rozmawialiśmy szczerze i powiedział mi, że jest mu ciężko, bo nie ma ojca, nie ma takiego męskiego wsparcia, którego mu bardzo czasami brakuje, a kiedy ze mną rozmawia, to czuje się tak dobrze i spokojnie.
Powiedziałem mu, że go kocham i uważam za swojego przyjaciela. Powiedziałem mu także, że jeśli chce to może do mnie przychodzić kiedy chce, jak do ojca. Będę zawsze służył mu radą i pomocą duchową, bo finansowo biednym jak mysz kościelna.

Ucieszył się kiedy po wysłuchaniu jego historii o nim i jego dziewczynie z którą jest od 9 miesięcy, powiedziałem mu aby się nie obawiał, że go opuści. Łukasz nie chce być znowu odrzucony. W końcu jego ojciec odszedł od niego i reszty rodziny, a był człowiekiem zimnym i strasznym dla Łukasza.

Tak, kocham Łukasza i chcę aby był szczęśliwy z Agnieszką. Chcę także aby spełnił swoje marzenie i został aktorem. Pomogę mu na tyle na ile potrafię i będę mu okazywał ciepło, miłość i troskę. Cieszę się, że będę mógł to zrobić dla niego.

środa, 22 grudnia 2010

Dzień w którym...

No właśnie. Ten feralny Dzień który, jak mówią słowa piosenki, "się pamięta od kołyski." I to jest cholerna prawda, że się pamięta. Ja, od kilkudziesięciu lat, a co najmniej od 25, staram się zapomnieć o tym dniu i kilku innych mu towarzyszących.

Od dziecka wbijano mi do głowy, że to specjalny dzień z powodu narodzin "Boga żywego" o imieniu Jezus. Oczywiście uwierzyłem, no bo jeśli ma się dwa lata i wierzy się w św. Mikołaja, to dlaczego ma się nie wierzyć w Jezusika i Stajenkę?
I może wszystko nie byłoby takie pojebane, gdyby od dziecka nie robiono nam wody z mózgu, wmawiając nam, że Jezusik był Polakiem. No tak. Tak nam wmawiali.
A zaczęło się od jasełek i kolęd. Jako szczenię lat 5, 6 i 7, a nawet 8 byłem wleczony razy kilka na "Jasełka". Przedstawienie było dla mnie, jak zawsze, misterium czarodziejskim toteż z całkowitym namaszczeniem przyjmowałem każde słowo wypowiedziane ze sceny.
A z tej sceny leciały teksty z ust górali, że idą do stajenki, że niosą mu jakieś prezenty. Swoim małym mózgiem kilkulatka nie mogłem pojąć jak to można było iść w zaśnieżoną zimę z owcami do jakiejś stajenki? Jak daleko ona była?
A co gorsza wyglądało na to, że Jezus jest góralem i do tego Betlejem jest w Polsce. Miałem całkowity mętlik w głowie, ale nie zdradziłem się z nim do nikogo. Nawet do babci.
Taki melanż bzdur nosiłem w swojej łepetynie przez dobrych kilka lat. Chyba jakoś tak w wieku 10 lat zdałem sobie sprawę, że ten cały św. Mikołaj to bzdura. Mój stryj, będący wówczas 18 latkiem z mózgiem orangutana, uświadomił nam, siostrze i mnie, że św. Mikołaj to bzdura. Nie przypominam sobie abyśmy przeżyli jakąś traumę z tego powodu. Przypominam sobie natomiast, że wówczas zacząłem myśleć logicznie. No bo skoro św. Mikołaj to bzdura, dlaczego opowieść o Jezusiku-Polaku, któremu górale niosą prezenty i prowadzą do niego owce, maiłaby być prawdą?
I tak po nitce do kłębka doszedłem do sedna bajki.
W wieku 13/14 lat zacząłem sobie zadawać niewygodne pytania, których w wieku 8 lat nie mogłem zadać bojąc się ognia piekielnego, którym straszył nas klecha uczący religii przed przystąpieniem do Pierwszej Komunii. Ale już mając lat 14 zdałem sobie sprawę, że ta cała historyjka o Jezusie, Maryi i reszcie, jest stworzona po to aby nas ogłupiać. I od tamtego czasu odwróciłem się dupą od kleru i kościoła. I tak mi do dzisiaj zostało.

Dzień, który pamięta się od kołyski stał się bardziej ludzki. Wskazujący na słabość ludzkiego rodu, który dał się nabrać na bajeczkę i zaakceptował ją bezkrytycznie podnosząc ją do rangi najprawdziwszej prawdy, za którą warto umrzeć. Co czyniono z chęcią od wielu stuleci i nadal się tak czyni, chociaż tym razem wzywając imię innego bożka będącego bliskim krewnym Jezuska i reszty.
Dzień ten do dawna śmierdział mi fałszem.
Fałszem zakładania maski w sposób tak jawny i niezgrabny, że skręcić to może każdego sensownego człowieka od środka do zewnątrz.

Bo oto rodzina drąca ze sobą koty 364 dni w roku, tego dnia udaje, że się kocha i siada do wieczerzy życząc sobie, nieprawdziwie, tego czego nie życzy sobie przez resztę roku. Daje sobie jakieś prezenty aby na drugi dzień znów, po staremu, zacząć drzeć ze sobą koty kłócąc się o byle co.
Nie twierdzę, że jest tak w każdej rodzinie, ale z mojego życiowego doświadczenia wynika, że tak się dzieje w większości rodzin. W mojej także się tak działo. Ale już się nie dzieje, bo w sumie, prawie wszyscy, którzy za mojego dzieciństwa byli esencją Świąt i je tworzyli, a więc babcia, dziadek, ojciec, już nie żyją. Nie mam więc rodziny sensu stricto. Sam swojej też nie mam, bo homoseksualiści rodzin zwykle nie mają. Ale jest jakiś jej szczątek w postaci mojej 81 letniej matki i siostry bliźniaczki. Z tym, że to jest bardziej jakiś luźny twór przypominający sobie dwa razy do roku, że istniejemy i łączą nas jakieś więzy krwi.
I dobrze. W końcu każdy z nas ma swoje własne życie. A ja na dodatek, odszczepieniec i homoseksualista. Tolerowany, ale nigdy nie zaakceptowany prze resztę bliższej i dalszej rodziny. Moją rodziną jest od półtora roku mój ukochany partner Mateusza, młodszy ode mnie o 39 lat, którego rodzina traktuje tak samo jak mnie traktuje moja.
Nie rozpaczamy nad swoim losem. Mamy siebie i świat nas może pocałować w dupę.
Tak naprawdę gdzieś mam te wszystkie pozory, które od wieków wbudowano w świadomość szarych i mniej szarych ludzi, którzy dostają amoku na miesiąc przed zbliżającą się datą przesilenia zimowego.

Może mój Mateusz, ma przecież 20 lat, nosi w pamięci swoje wspomnienia tych dni, które były dla Niego bardziej lub mniej magiczne i wspomina je z jakimś sentymentem?
Ja, szczerze powiedziawszy z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy kiedy jako mały szkrab doświadczałem gwałtu intelektualnego na mojej małej osobie będąc znieczulany łakociami, tonami zabawek, potem książek i innych anestetyków tak abym zapomniał o tym, że bujda jest bujdą, a biorący w niej udział ludzie, mają nasrane w głowach.

I co teraz? Tak, idziemy z Mateuszem na Wigilię do mojej siostry. Matki nie będzie. Nie może się pogodzić z tym, że Mateusz i ja jesteśmy razem. Ale to jej problem.
Oczywiście robię to tylko dla swojej siostry i może po trosze dla Mateusza, chociaż wiem, że On kocha mnie bezgranicznie, bezkrytycznie i zrobi wszystko to co ja mu powiem. No więc idziemy do mojej Siostry, bo jej jakoś ten zwyczaj pozostał w głowie i wyjść z niej nie może inaczej jak tylko w postaci wszelkiej maści dań i potraw, które przygotowuje siedząc godzinami w kuchni.
Może to u niej jest sposób na odreagowanie tego co naprawdę o tym myśli i zgodnie z zasadą "if you build it they will come" wierzy, że coś jeszcze ma szansę wrócić. Coś z tamtych lat dziecinnej wiary w bezinteresowne dobro.
Ja już nie wierzę i widzę, że mój ukochany Mateusz także zaczyna egzaminować ten Dzień i następne jemu towarzyszące.
Innymi słowy...nie lubimy tych dni, a z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. I to też nie zawsze.

I nie plećmy o jakimś szacunku, który ma się wziąć tylko z faktu, że tak ma być.
Nie. Tak nigdy już nie będzie odkąd zrozumiałem, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć, a życie rodzinne nie jest i nigdy nie będzie dla mnie ani dyplomacją ani ćwiczeniem na udawanie amnezji. Bo albo jest miłość, albo dyplomacja. Te dwie sprawy wykluczają się bezwzględnie. Ponieważ nie byłem, nie jestem i nie chcę być dyplomatą "ten Dzień" wali mnie dokumentnie. Czego i Wam serdecznie życzę.